Stosujesz popularne podpaski i tampony? Pieczenie, swędzenie i upławy to najmniejsze zło, jakie może Cię spotkać. Sprawdź koniecznie, na co się jeszcze narażasz!

Stosujesz popularne podpaski i tampony? Pieczenie, swędzenie i upławy to najmniejsze zło, jakie może Cię spotkać. Sprawdź koniecznie, na co się jeszcze narażasz!

Zastanawiałyście się drogie Panie, dlaczego artykuły stosowane podczas „tych właśnie dni” nie zawierają na swoich opakowaniach składów? Dlaczego intensywnie pachną, choć producenci nie wspomnieli ani słowem o szkodliwych substancjach zapachowych użytych do ich produkcji? I w końcu - po co tak naprawdę pompuje się środki zapachowe do podpasek i tamponów? Czy koncernom zależy na komforcie pań stosujących ich wyroby, czy też chodzi o coś zupełnie innego? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w dzisiejszym wpisie.


Jako nastolatka nie miałam zbyt dużego wyboru w artykułach pomocnych w przetrwaniu miesiączki. Miałam do wyboru jedynie podpaski i tampony. Po kilku testach ostatecznie zdecydowałam się na te pierwsze i to właśnie je stosuję aż po dziś dzień. Zdaje sobie sprawę, że podpaski maja swoich zwolenników, jak i przeciwników. Tak samo dotyczy przecież tamponów. Nie na miejscu jest jednak przyrównywanie kobiet stosujących podpaski do ciemnogrodu, brudasów i śmierdzieli (na takie m.in. określenia natrafiłam na popularnym forum). 

Na rynku mamy kilka wiodących producentów podpasek oraz tamponów. Podejrzewam, że to właśnie po nie wiele z nas sięga najchętniej. Czy są one jednak bezpieczne i czy możemy stosować je bez obaw?

Zapewne uważacie, że w bawełnie z jakiej produkuje się podpaski i tampony nie może znaleźć się nic toksycznego. Jeśli tak, to nie jesteście wyjątkiem. Ja również do niedawna sądziłam, że podpaski i tampony są całkowicie bezpieczne pod warunkiem, że korzysta się z nich w sposób prawidłowy. Wierzyłam też, że jedyna zła rzecz jaka mogła mi się przydarzyć, to Zespół Wstrząsu Toksycznego (TSS). Poważny błąd…

Produkcja podpasek i tamponów szkodliwa nie tylko dla człowieka

Pestycydy, dioksyny, barwniki - to właśnie te substancje zawierają w sobie popularne na rynku podpaski i tampony. Jak się tam jednak znalazły? 

Odpowiedź stanowi bawełna, z której produkuje się wyżej wspomniane artykuły higieniczne. W związku z tym, iż nie jest ona pochodzenia ekologicznego, producentom nie zależy na tym, aby trzymać ją z dala od drażniących środków chemicznych stosowanych w rolnictwie. „Choć światowy areał upraw bawełny to tylko 3% wszystkich gruntów ornych na świecie, zużywa on aż 25 % wszystkich środków do walki z insektami, herbicydów, defoliantów i nawozów sztucznych. Źródło: [KLIK] Wszystkie te chemikalia możemy potem odnaleźć w stosowanych przez nas podpaskach i tamponach.


Produkcja bawełny na wyroby higieniczne stanowi poważne zagrożenie nie tylko dla osób je stosujących, ale też dla samego środowiska oraz osób pracujących na plantacjach. Uprawa konwencjonalnej bawełny może prowadzić do wyjałowienia gleby w okolicach upraw, utraty bioróżnorodności danego regionu, zatrucia wody, a także pustynnienia gleby.” Źródło: [KLIK] Uprawa tej rośliny przyczynia się również do wielu chorób pracowników oraz zamieszkującej okolice plantacji ludności.

Do produkcji podpasek i tamponów stosuje się również syntetyczny jedwab pozyskany wcześniej z celulozy, a dokładniej z drzewa i miazgi papierowej. Aby uzyskać pożądany kolor masy (czyli śnieżnobiały), wybiela się ją wielokrotnie za pomocą czystego, taniego chloru. Podczas tego procesu uwalniają się dioksyny, czyli toksyczne substancje o działaniu rakotwórczym. Osłabiają one organizm i prowadzą do niepłodności oraz nieodwracalnego uszkodzenia płodów u zwierząt. Zdaniem producentów wybielanie chlorem to element konieczny, bowiem uzyskana z celulozy masa posiada szary odcień. Mnie nie przeszkadzałoby jednak, gdyby podpaski posiadały inny kolor niż biały. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że biel większości z nas kojarzy się ze sterylnością i być może właśnie dlatego producenci dążą do uzyskania takiego, a nie innego odcienia. Nasuwa się jednak pytanie - skoro ubrania czyszczone wybielaczami bazującymi na chlorze ulegają po kilku praniach zniszczeniu, to w jaki sposób chlorowana bawełna użyta do produkcji podpasek i tamponów wpływa na nasz organizm? Odpowiedź jest chyba oczywista…


Plastik na przeciekanie utrudnia oddychanie!

Oprócz w/w substancji, do produkcji podpasek oraz tamponów stosuje się także polimery, w tym polietylen i polipropylen, nazywane potocznie plastikiem. Przyjemna w dotyku powłoczka tamponu lub podpaski w formie siateczki to nic innego jak właśnie plastik. Mimo komfortu jaki zapewnia, w połączeniu z krwią stanowi on doskonałą pożywkę dla rozwoju bakterii gronkowca złocistego i paciorkowca, które przyczyniają się do powstania brzydkiego zapachu oraz infekcji i alergii. Oprócz tego mogą one doprowadzić także do wystąpienia Zespołu Wstrząsu Toksycznego (toxic shock syndrome) zagrażającego życiu. 

Glifosat w bawełnie - bezpieczny, a może rakotwórczy?

Nazwa glifosat niewiele Wam powie, ale Roundup na pewno większość z Was już kojarzy. To nazwa handlowa nieselektywnego herbicydu zawierającego jako substancję czynną glifosat, produkowany od 1974 roku przez koncern Monsanto. Źródło: [KLIK] Roundup dostępny jest w różnych stężeniach, a jego głównym zadaniem jest niszczenie chwastów. Stosuje się go również na plantacjach bawełny. Ze względu na to, że rozpuszcza się w wodzie i długo utrzymuje w środowisku, stanowi poważne zagrożenie dla wód i organizmów w nich żyjących oraz zwierząt gospodarskich.

Postanowiłam wspomnieć o tej substancji, ponieważ w ostatnim czasie zrobiło się o niej dość głośno. O glifosacie i jego szkodliwym działaniu na organizm człowieka świat dowiedział się za sprawą badań wykonanych na Uniwersytecie w La w Argentynie. Okazało się, że występuje on nie tylko w podpaskach i tamponach, ale i w wacikach, gazie opatrunkowej oraz chusteczkach higienicznych. Pracownicy laboratorium odkryli go aż w 85% badanych próbek bazujących na bawełnie GMO. Ponadto w 62% próbkach znaleziono kwas aminometylofosforowy (metabolit glifosatu), który jest aż 1000 razy bardziej toksyczny od samego glifosatu.

Dlaczego glifosat jest tak bardzo szkodliwy? Badania wykazały, że powoduje on wady wrodzone u żab i kurzych zarodków. Zalicza się do nich uszkodzenia rdzenia kręgowego i nerek, zahamowanie rozwoju mózgu oraz deformacje czaszki. Monsanto - producent środka Roundup nie zgodził się oczywiście z tą opinią. 


Badania toksykologiczne prowadziła również Międzynarodowa Agencja Badan nad Rakiem ONZ należąca do Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). W 2011 roku opublikowała ona raport, w którym uznała Roundap za środek „prawdopodobnie rakotwórczy dla ludzi”. Przedstawiciel Koalicji na rzecz Zdrowia i Środowiska HEAL stwierdził także, że może on powodować stłuszczeniowe zapalenie wątroby. Innego zdania jest natomiast Europejski Urząd Bezpieczeństwa Żywności (EFSA, organ doradczy Komisji Europejskiej) który przyznał, że jest on całkowicie bezpieczny i nie ma powodów do obaw. 

Ze względu na podzielone zdania, Komisja Europejska zwróciła się do Europejskiej Agencji Chemikaliów (ECHA) o opublikowanie ostatecznej opinii na temat szkodliwości Roundapu. Wydała również tymczasową zgodę na stosowanie tego herbicydu do końca 2017 roku, pomimo ewidentnego braku zgody ze strony państw członkowskich. W międzyczasie okazało się, że 8 z 24 firm ubiegających się o zezwolenia, w tym Monsanto, przedstawiło specyfikacje dla glifosatu, które nie były poparte oceną toksykologiczną. Innymi słowy, zaprezentowane dane dotyczyły substancji różniących się od tych, które w rzeczywistości przedsiębiorstwa te zamierzają sprzedawać” Żródło: [KLIK] Gdyby nie zaistniałe fakty, Komisja Europejska przedłużyłaby wygasłą w lipcu 2016 roku umowę na stosowanie glifosatu o kolejne 15 lat. 

Europejska Agencja Chemiczna (ECHA) w marcu tego roku przyznała, iż glifosat jest substancją groźną dla oczu i długofalowo szkodliwą dla życia morskiego, jednak nie ma wystarczających naukowych dowodów na to, że jest ona rakotwórcza. Decyzja została wydana mimo, iż ECHA miała czas na badania do końca tego roku. Całkiem szybko im to poszło, nie uważacie? Swoją drogą, ciekawe kto i ile wyłożył ze swojej kieszeni aby zapadła taka, a nie inna decyzja. Na szczęście w tym czasie (dokładnie od 25 stycznia) aż 38 europejskich organizacji ochrony zdrowia i środowiska (w tym Greanpeace), rozpoczęło zbieranie podpisów pod inicjatywą obywatelską w sprawie zakazu stosowania glifosatuUnijne organizacje ochrony zdrowia i środowiska domagają się powołania specjalnej komisji, która zbada czy producent glifosatu nie manipulował raportami dotyczącymi szkodliwości tej substancji. Jest to następstwem tzw. afery Monsanto Papers, która wybuchła, kiedy w marcu sędzia amerykańskiego sądu federalnego ujawnił wewnętrzną korespondencją firmy oraz e-maile, jakie koncern wymieniał z urzędnikami państwowymi. Z dokumentów wynikało, że koncern zatrudniał tzw. ghostwriterów (anonimowych autorów) do napisania raportu naukowego o szkodliwości glifosatu dla zdrowia. Raport ten później został podpisany jedynie przez niezależnych naukowców.” Źródło: [KLIK]

Unijne organizacje mają rok na zebranie minimum 1 mln podpisów popierających tą inicjatywę. Dla utrudnienia, muszą ją podpisać mieszkańcy co najmniej siedmiu z 28 krajów Uni Europejskiej. Absurd absurdy pogania… Unia ma ewidentny problem, natomiast w Kalifornii od 7 lipca glifosat widnieje już na liście substancji rakotwórczych. Monsanto oczywiście się z tym nie zgadza i zamierza pisać odwołania. Nowy raport toksykologa dr Petera Clausinga ujawnił natomiast, że władze UE naruszyły własne zasady i odrzuciły dowody na to, że glifosat jest rakotwórczy, żeby dojść do wniosku iż ta substancja chemiczna nie wywołuje raka.” Źródło: [KLIK]


Odbiegając od tematu - glifosat został odnaleziony także w szczepionkach dla małych dzieci. Raport na ten temat przedstawiła Organizacja Moms Across America. Według niej popularne szczepionki na krztusiec, grypę, zapalenie wątroby typu B, pneumokoki oraz odrę, świnkę i różyczkę zawierały w sobie spore dawki tej właśnie substancji. Więcej informacji na ten temat znajdziecie tutaj: [KLIK]

Szkodliwe substancje zapachowe w podpaskach i tamponach. Po co się je dodaje?

Mogło by się wydawać, że producenci podpasek i tamponów stosują środki zapachowe, by nadać swoim wyrobom przyjemną dla nosa woń. W rzeczywistości robią to jednak po to, aby ukryć zapach wszystkich chemicznych substancji użytych podczas produkcji bawełny. Te chemikalia w kontakcie z błoną śluzową również mogą wywołać nieprzyjemne dolegliwości jak odparzenia, uczulenia oraz alergie. Jest ona bowiem bardzo delikatna i półprzepuszczalna, dlatego też wszystkie toksyny użyte do produkcji tamponów i podpasek przedostają się bez trudu w głąb naszego organizmu. Artykuły do higieny intymnej perfumuje się jeszcze z jednego ważnego względu. Chemia ma za zadanie „ukrycie” bakterii, które osiadają na nich podczas etapu pakowania. Niestety wręcz powszechnemu przekonaniu podpaski i tampony nie są czyste ani sterylne. Producenci nie poddają ich bowiem procesowi dezynfekcji, gdyż ten mógłby spowodować pogorszenie ich właściwości chłonnych.

Najgorsze jest jednak to, że producenci nie mają obowiązku udostępniania na opakowaniach szczegółowych informacji o tym, z jakiej bawełny wykonano dany produkt oraz jakimi substancjami został on spryskany. Liczę jednak na to, że kiedyś się to zmieni. W tej kwestii wciąż brakuje jednak odpowiednich regulacji prawnych, które ukróciły by nieuczciwe postępowanie koncernów. Chociaż z drugiej strony - gdyby nagle tego od nich zażądano możliwe, że mijały by się z prawdą jak wcześniej wspomniana firma Monsanto. 

Eko alternatywa

Po zapoznaniu się ze wszystkimi faktami dotyczącymi szkodliwości artykułów do higieny intymnej zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy istnieje jakaś alternatywa dla klasycznych podpasek i tamponów. Okazuje się, że jest ich kilka:

  • Podpaski i tampony z organicznej bawełny
  • Podpaski i tampony wielokrotnego użytku 
  • Kubeczki menstruacyjne
  • Gąbeczki menstruacyjne 

Ze wszystkich wyżej wymienionych artykułów, byłabym skłonna przetestować (jedynie) podpaski z organicznej bawełny. Pozostałe produkty nie do końca do mnie przemawiają. O ile komfort stosowania przyjemnej w dotyku materiałowej podpaski wielokrotnego użytku brzmi zachęcająco, to jej pranie już niekoniecznie. Kubek i gąbeczka odpadły natomiast już na samym wstępie. Nie darzę tamponów sympatią, więc tym bardziej nie przekonuje mnie idea wkładania sobie takich przedmiotów.

A Wy dziewczyny?
Po jakie produkty sięgacie najchętniej i co sądzicie o tej całej podpaskowo - tamponowej „aferze”?
 Szkodliwe substancje w kosmetykach na życzenie konsumenta?!

Szkodliwe substancje w kosmetykach na życzenie konsumenta?!

Do naskrobania tego wpisu zainspirowały mnie warsztaty organizowane przez znaną (chyba wszystkim) polską markę kosmetyczną. Odbywały się one pod koniec lipca w Gdyni, w ramach V edycji See Bloggers. Jeśli czytaliście relację z tego wydarzenia, to z pewnością jesteście zorientowani o jaką firmę dokładnie mi chodzi. Jeśli nie - polecam nadrobić zaległości :) 

Nie będę pisać o przebiegu samych warsztatów, bo nie to jest przedmiotem tego posta. Zamiast tego chciałabym się skupić na tym, co wydarzyło się pod ich koniec. 

W ramach podsumowania w/w spotkania, prowadzące pozwoliły dojść do głosu blogerom. Nie spodziewały się jednak tego, że niektóre pytania mogą okazać się nieco niewygodne. Autorem jednego z nich byłam oczywiście ja. Przez całe spotkanie siedziałam jak na szpilkach i patrzyłam z niedowierzaniem jak prowadzące próbują zaszczepić w nas (blogerach) przekonanie, że produkty firmy której są przedstawicielkami uchodzą za bezpieczne, hipoalergiczne oraz posiadają rekomendację Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego (obecnie funkcjonującego pod nazwą Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników). 

Spotkaliście się może z demotywatorem o treści: „słuchać kłamstw znając prawdę - bezcenne”? On chyba najlepiej zobrazowałby sytuację, w jakiej przyszło mi się znaleźć. Grzecznie odsiedziałam jednak swoje, a w myślach od czasu do czasu powtarzałam sobie jak mantrę stwierdzenie: „dajcie mi w końcu zadać to pytanie”. Kiedy nadarzyła się ku temu okazja, od razu podniosłam rękę i przed zadaniem pytania poprosiłam o mikrofon. Nie lubię wprawdzie przez niego nadawać, ale siedziałam w ostatnim rzędzie i obawiałam się, że moje pytanie nie dotrze do prowadzących. Wiadomo - szumy komunikacyjne i te sprawy… 


Z racji posiadanego przez siebie zawodu nauczyłam się, że formułując pytanie o niewygodnym wydźwięku, warto zacząć od czegoś pozytywnego. Swoją wypowiedź rozpoczęłam zatem od krótkiego podsumowania, sprowadzającego się do przypomnienia wszystkim, że produkty z którymi nas zapoznano są bezpieczne, nie uczulają i nie przyczyniają się do powstania jakiegokolwiek dyskomfortu. Takie wprowadzenie pozwoliło mi na uśpienie uwagi prowadzących przed zadaniem właściwej części pytania. Nie przytoczę Wam dokładnie, jak ono brzmiało. Mogę jedynie napisać, jaki problem poruszyłam i jaką odpowiedź uzyskałam. 

Bardzo interesowało mnie to, dlaczego marka stosuje w swoich kosmetykach do higieny intymnej szkodliwe surfaktanty anionowe, które uchodzą za substancje agresywne dla skóry, silnie ją wysuszają i sprawiają, że staje się ona bardziej przepuszczalna, a tym samym ułatwia transport innych szkodliwych substancji w jej głąb. Moje pytanie wywołało na twarzach prowadzących zdziwienie. Nie spodziewały się chyba tego, że ktoś może interesować się tym, co dany kosmetyk zawiera w swoim składzie. Musze jednak przyznać, że z tej niewygodnej substancji jedna z pań wybrnęła wzorowo. Tzn. mam na myśli, że udzieliła takiej odpowiedzi, jakiej się spodziewałam. 

Prowadząca zwaliła wszystko na… konsumentów, którzy jej zdaniem sięgają tylko po te produkty, które wytwarzają pianę. Dodała też, że kosmetyki z linii dla dzieci nie zawierają SLS-ów, więc są bardziej bezpieczne. Tym samym strzeliła sobie w kolano przyznając, że kosmetyki dla dorosłych wcale nie są takie dobre, jak chciano nam przez ten cały czas udowodnić. Mało tego - produkty z linii dla dziewczynek faktycznie nie zawierają w sobie laurylosiarczanu sodu, ale za to mają w sobie inny składnik, który działa podobnie jak SLS z tą różnicą, że jest ciut delikatniejszy. To mnie jednak nie przekonuje. Nigdy nie sięgnęłabym po taki produkt, a już na pewno nie polecała go małym dziewczynkom. Ale na tym polega biznes - sprzedajemy szkodliwe kosmetyki, by ktoś inny mógł zarabiać na produktach niwelujących pieczenie, swędzenie i upławy. A gdzie zdrowie i bezpieczeństwo potencjalnego klienta? No cóż, marki mają nas w głębokim poważaniu! Najważniejszy jest zysk. Reszta nie ma żadnego znaczenia. 

Dlaczego wspomniałam Wam o tym, że uzyskałam taką odpowiedź, jakiej dokładnie się spodziewałam? 

Dawno dawno temu wrzuciłam Wam na funpage na Facebooku link do artykułu w którym opisano, że konsumenci nie preferują kosmetyków nie wytwarzających piany. Oparto to na badaniach, na które powołała się również prowadząca udzielająca odpowiedzi na moje pytanie. Nie podała jednak do wiadomości, jaka jednostka zleciła te badania, a ja niestety nie mogę jej sobie przypomnieć. Wujek Google w tej kwestii także się nie wykazał. Jeśli jednak ktoś z Was wpadnie na ten artykuł jakimś cudem, to bardzo proszę o podlinkowanie go pod tym wpisem, albo na profilu na Facebooku. Będę ogromnie wdzięczna :) 


Wróćmy jednak do prowadzącej i jej odpowiedzi. Odbieram ją w następujący sposób: „stosujemy w swoich kosmetykach surfaktanty, ponieważ klienci nie kupują produktów niepieniących się. Wolimy zatem wepchnąć do nich rakotwórcze badziewie, które się sprzeda i zasili nasze portfele, niż przejść na naturalną stronę mocy i obserwować jak sprzedaż spada”. Być może ujęłam to zbyt dosadnie, ale tak to właśnie odbieram. 

Bardzo żałuję, że po zadaniu pytania oddałam mikrofon prowadzącej. Mogłabym jej wówczas wspomnieć o innej substancji powierzchniowo-czynnej, która jest znakomitą alternatywą dla szkodliwych surfaktantów anionowych i która dobrze się pieni, ale nie uczula i nie wysusza naszej skóry. Mowa tu o kokamidopropylobetainie (cocamidopropyl betaine), czyli substancji pozyskiwanej z kokosa. Jest ona łagodniejsza i wywołuje alergie jedynie w połączeniu z innymi substancjami, jak np. SLS. Liczę jednak na to, że jeszcze nie raz będę miała okazję wdać się w tego typu rozmowę. Marzy mi się, aby usiąść przy jednym stole z przedstawicielami wiodących marek i zadać im podobnej treści pytania. To chyba najlepsze rozwiązanie, bowiem na niewygodne meile nikt nie chce mi odpowiadać :) 

Nie chcę byście pomyśleli, że zależy mi na wywołaniu kolejnej gównobórzy. Chce Wam jedynie pokazać, że obietnice składane przez marki kosmetyczne pozostają zazwyczaj bez pokrycia. Zwracajcie zatem uwagę na to, co stosujecie i przede wszystkim - koniecznie czytajcie składy. Razem udowodnimy, że nie jesteśmy ciemną masą, której można wszystko wcisnąć i być może przyczynimy się do zmiany postawy niektórych marek. Co Wy na to?
Copyright © 2018 Toksyczna kosmetyczka