Sekretne sposoby na domowe wyroby. Recenzja poradnika "Tajniki DIY" Ewy Grzelakowskiej-Kostoglu

Sekretne sposoby na domowe wyroby. Recenzja poradnika "Tajniki DIY" Ewy Grzelakowskiej-Kostoglu

W ubiegłym roku (dokładnie 9 listopada) miała swoją premierę druga książka Ewy Grzelakowskiej-Kostoglu, znanej wszystkim jako Red Lipstick Monster, której nikomu przedstawiać raczej nie trzeba :) Z sympatii do Ewy i jej kanału na YouTube postanowiłam się na nią rzucić mimo, iż pierwsza pozycja którą nas uraczyła, nie do końca trafiła w mój gust. Mam oczywiście na myśli poradnik „Tajniki makijażu”, który został okrzyknięty prawdziwym bestsellerem. Dla przypomnienia: [KLIK]

Tym razem RLM postawiła na nieco inną tematykę, a mianowicie Do It Yourself. W poradniku „Tajniki DIY” - bo tak właśnie Ewa nazwała swoja książkę, znajdziemy przepisy nie tylko na domowe kosmetyki ale i gadgety, które staną się praktycznymi pomocnikami na co dzień. Jednym słowem wszystko, a zarazem nic… 

„Tajniki DIY” zakupiłam w oficjalnym sklepie Allegro, gdyż stacjonarnie nie mogłam jej już nigdzie dostać. W tym miejscu muszę pochwalić serwis za ekspresową dostawę, gdyż paczka z książką była już u mnie na drugi dzień od złożenia zamówienia. Nie zmienia to jednak faktu, że mam focha na Allegro za wprowadzanie coraz dziwniejszych funkcji, które z założenia mają pomagać kupującym, a w rzeczywistości wszystko utrudniają. Nie o tym jednak ma być ten wpis, dlatego też szybciutko powracamy do Ewy i jej „drugiego dziecka”. 
Poradnik Ewy został wydany na wysokiej jakości papierze, który zdobią kolorowe i przyciągające wzrok fotografie. Całość domyka porządna sztywna okładka z wytłoczonymi literami oraz postacią Red Lipstick Monster. Książka liczy sobie 224 strony i jest stosunkowo gruba. Posiada też niestandardowe wymiary - jest znacznie szersza od zeszytu o formacie A5. To mnie trochę irytuje, gdyż lubię kiedy książki na półce są ustawione pod linijkę, a odmienny format chociaż jednej z nich powoduje, że muszę wszystkie przesuwać do przodu, a to wiąże się z utratą sporej przestrzeni, którą mogłabym zagospodarować w inny sposób. Wiem, że marudzę, ale tak już wygląda życie perfekcyjnej pedantki :)
Jak już wspomniałam wcześniej - poradnik został przyozdobiony barwnymi fotografiami, które stanowią znaczną jego część. Podobnie było z „Tajnikami makijażu”. Tam bardzo mi się to nie podobało i tutaj niestety też nie. Aby uświadomić Wam, jaką część poradnika zajmują tylko zdjęcia, postanowiłam je skrupulatnie zliczyć. Łącznie wyszło ich aż 89. Oczywiście pomijałam fotki opatrzone jakimkolwiek tekstem. Gdybym zliczyła dodatkowo strony rozdziałowe oraz te, na których tekstu jest tyle co kot napłakał, zapewne wyszło by mi drugie tyle. 



Osobiście wolałabym, aby poradnik zawierał znacznie więcej treści, kosztem idealnie dopracowanych zdjęć. Gdybym chciała oglądać fotografie, to kupiłabym sobie album. Żeby nie było, że jestem tak totalnie na nie to wspomnę, że w „Tajnikach DIY” spodobała mi się czcionka, która przewija się przez wszystkie strony poradnika. Jest ona bardzo prosta, przez co cały tekst zdecydowanie lepiej się czyta. 


Książka została podzielona na trzy główne rozdziały:
  • „DIY kosmetyczne”
  • „DIY przechowywanie i organizacja”
  • „DIY prezenty” 
Oczywiście z racji mojej pasji bardziej zainteresował mnie pierwszy z nich, który zajmuje blisko 3/4 książki. Gdyby te proporcje rozkładały się inaczej, zapewne byłabym mocno zawiedziona. 
W kosmetycznym DIY znajdziemy 27 przepisów, dzięki którym przygotujemy kosmetyki w dosłownie kilka minut. Jeśli wydaje się Wam, że jest to trudne i stanowi nie lada wyzwanie, to muszę Was uspokoić. Przepisy zamieszczone w „Tajnikach DIY” są na tyle proste i oczywiste, że i bez dodatkowych zdjęć typu „krok po kroku”, każdy da sobie z nimi radę. Myślę, że spokojnie można było by zrezygnować z takiej formy podpowiedzi i w to miejsce dać np. znacznie więcej przepisów. Być może wówczas „Tajniki DIY” nie kojarzyły by mi się tak bardzo z kucharskim poradnikiem. 


Wśród przepisów znajdziemy zarówno takie, które przewijały się już na kanale RLM oraz takie, których jeszcze tam nie było. To duży plus, gdyż książka „Tajniki makijażu” zawierała w sobie odnośniki do filmów na You Tube, które były czystym odzwierciedleniem tekstu z książki. Subskrybenci kanału Ewy, którzy zakupili pierwszy poradnik z pewnością mogli się poczuć troszkę rozczarowani powielaniem w kółko tych samych informacji. 
Rozdział „DIY kosmetyczne” został podzielony na kilka mniejszych: „Demakijaż”, „Włosy”, „Maski do twarzy”, „Peelingi do ciała”, „Dłonie i paznokcie”, „Urozmaicenie wieczornej pielęgnacji” oraz „Ciekawostki kosmetyczne’. Można zatem powiedzieć, że RLM zadbała o to, aby każda część naszego ciała została poddana domowej pielęgnacji. Dobierając przepisy skupiła się również na tym, aby składniki potrzebne do ich wykonania były naturalne i przede wszystkim niedrogie i bardzo łatwo dostępne. Za to oczywiście należy się jej spory plus :) 
W poradniku RLM znajdziemy również kilka rozwiązań, które pomogą nam w zagospodarowaniu własnej przestrzeni oraz ułatwią przechowywanie np. kosmetyków. Na samym końcu poradnika Ewa zamieściła natomiast klika pomysłów na przydatne gadżety oraz prezenty. Moim zdaniem nie należą one do zbyt odkrywczych, ale jeśli ktoś lubuje się w tego typu rozwiązaniach, to z pewnością będzie bardzo zadowolony. 
 
Podsumowanie

„Tajniki DIY” nie należy do pozycji, które po przeczytaniu od razu podbijają moje serducho. Nie jest jednak z gatunku tych, które czytamy i żałujemy, że w ogóle zaczęliśmy. Myślę, że z tego poradnika ucieszą się głównie nastolatki, które maja okrojony budżet na kosmetyki i inne gadgety oraz te, które lubią eksperymentować i robić coś z niczego :) 
Jestem bardzo ciekawa, czy ten poradnik również zagościł w Waszej biblioteczce. 
Jeśli tak to koniecznie dajcie znać, co o nim sądzicie. 
A tak na marginesie - co sądzicie o wydawaniu książek przez znanych blogerów / vlogerów?
Miodzio produkty z Pasieki M&J. Recenzja kremów z miodem, propolisem i woskiem pszczelim

Miodzio produkty z Pasieki M&J. Recenzja kremów z miodem, propolisem i woskiem pszczelim

Nalezę do wielkich fanek nie tylko produktów pszczelich ale i kosmetyków, które bazują na składnikach pozyskanych od tych pracowitych owadów. Kiedyś wspominałam Wam, że mój michu posiada własną pasiekę, dlatego też miodu mam pod dostatkiem. Niestety nie mam czasu na to, by wytwarzać z niego kosmetyki, dlatego tez chętne sięgam po dostępne gotowce. 


Dziś przedstawię wam trzy produkty, które błyskawicznie podbiły moje serce. Pochodzą one z rodzinnej Pasieki M&J, założonej w 1976 roku. W ofercie oprócz kosmetyków znajdują się oczywiście miody oraz urocze świece woskowe. 

Bohaterami dzisiejszego wpisu będą: 

  • Krem z miodem 
  • Krem z propolisem 
  • Krem z woskiem pszczelim 

Wszystkie z nich możecie zamówić w oficjalnym sklepie pasieki M&J: [KLIK]



Krótko o firmie o oferowanych przez nią kosmetykach 

„Receptura kremów wykonywanych i oferowanych przez moją firmę opiera się na składnikach naturalnych. W poszczególnych produktach składnikami są miód, wosk pszczeli oraz propolis. Wykazują ona nieocenione właściwości nie tylko w dziedzinach kosmetologi czy medycyny estetycznej, lecz uważane są za substancje lecznicze o potwierdzonym działaniu. Zarówno miód, wosk jak i propolis pozyskuję z własnej pasieki, z obszaru o niskim stopniu zanieczyszczenia. Oferowane przeze mnie kremy zostały przebadane przez akredytowany ośrodek Intertek pod względem właściwości fizykochemicznych, właściwości sensorycznych oraz stopnia czystości mikrobiologicznej i posiadaj certyfikaty oceny bezpieczeństwa. Certyfikaty potwierdzają bezpieczeństwo stosowania powyższych produktów już u dzieci powyżej 3 roku życia oraz spełnienie warunków i wymogów dopuszczających produkty do sprzedaży na terenie UE. Produkowane przeze mnie kremy nie zawierają barwników, ani substancji konserwujących.” Źródło: [KLIK]

Krem z miodem 

„Krem z miodem intensywnie nawilża i natłuszcza skórę, stymulując regenerację zarówno naskórka jak i głębszych partii skóry. Skóra staje się gładka i miękka. Krem działa kojąco na podrażnioną skórę, oczyszcza ją i wygładza. Ponadto zawarte w kremie substancje pomagają utrzymać prawidłowy koloryt skóry, zapobiegają przebarwieniom, łagodzą zaczerwienienia i rozjaśniają nawet suchą cerę. Dzięki antyoksydacyjnym właściwościom miodu skóra utrzyma zdrowy i młody wygląd na dłużej. Jednocześnie składniki kremu chronią skórę przed szkodliwym działaniem czynników zewnętrznych, a właściwości antyseptyczne chronią skórę m.in. przed zakażeniami bakteryjnymi i grzybiczymi. Regularne stosowanie kremu poprawia elastyczność skóry i powoduje wygładzenie zmarszczek, a skóra znów odzyskuje piękny wygląd. Delikatna i lekka konsystencja kremu ułatwia jego aplikacje, a łagodna woń sprawia, poczujesz się miło i przyjemnie” - zapewnia producent. 


Kosmetyk został zamknięty w prześlicznym kryształowym słoiczku o geometrycznym kształcie. Nie chcę się zbytnio rozwodzić nad kwestią opakowania więc wspomnę jedynie, że pod tym względem produkt ten jest moim faworytem i kojarzy mi się z drogimi perfumami oraz powiewem wyjątkowego luksusu. Ponadto plastikowy wkład w którym znajduje się krem można po jego zużyciu wyjąć, a szklane opakowanie wykorzystać do różnych celów. Ja już wiem, że umieszczę w nm beczułkowe pinezki i postawię obok tablicy korkowej. Uwielbiam, kiedy opakowania po kosmetykach mogę wykorzystać, zamiast wyrzucić do kosza :) 


Opakowanie posiada w środku sprytne plastikowe zabezpieczenie, dzięki któremu produkt nie brudzi wieczka. Krem posiada półtłustą konsystencję, która pod wpływem ciepła rąk nabiera miękkości i dobrze się rozprowadza. Kolor natomiast jest lekko żółtawy, przez co od razu skojarzył mi się z miodem akacjowym. Jeśli chodzi o zapach, to jest on bardzo delikatny i praktycznie niewyczuwalny. Da się wprawdzie wyniuchać lekką woń miodu, ale nie jest ona ani drażniąca, ani nachalna. 


Kosmetyk jest bezpieczny nawet dla osób o delikatnej i wrażliwej skórze twarzy. Najlepiej sprawdzi się jednak u osób z cerą suchą i mieszaną. Dla mnie, jako posiadaczki takiej właśnie cery, stanowi on idealne źródło nawilżenia oraz odżywienia. Krem może byś stosowany zarówno na dzień, jak i na noc. Ja aktualnie aplikuję go tylko rano, gdyż na wieczór wybieram bardziej tłustą opcję. 

Do produkcji kremu producent wykorzystuje miód pozyskiwany z własnej pasieki, położonej na górskich terenach należących do Beskidu Zachodniego. Spełnia on wszelkie rygorystyczne normy a certyfikowane badania dowodzą, iż nie stwierdzono w nim obecności zanieczyszczeń mechanicznych, pestycydów oraz szkodliwego dla zdrowia kadmu. 

Miód posiada bardzo cenne właściwości. Odpowiadają za nie następujące składniki: 

  • Katalaza (właściwości antyoksydacyjne) 
  • Ryboflawina (właściwości pobudzające regenerację komórkową) 
  • Niacyna (właściwości regeneracyjne) 
  • Nadtlenek wodoru (właściwości bakteriostatyczne) 
  • Methylglyoxal (właściwości antyseptyncze) 
  • Lizozym (właściwości bakteriobójcze) 
  • Inhibina (właściwości bakteriobójcze) 
  • Apidycyna (właściwości bakteriostatyczne) 
  • Mikroelementy: potas, magnez, wapń, chlor, żelazo, fosfor, molibden, kobalt, mangan (właściwości rewitalizujące) 

Miód jest także bogaty w szereg różnorodnych witamin, w tym: 

  • Witaminę A (właściwości antyoksydacyjne, ochronne, stymulujące odnowę naskórka, zmiękczające i wygładzające skórę, poprawiające koloryt skóry, ochraniające przed szkodliwym działaniem promieniowania UV, przyśpieszające metabolizm, przeciwbakteryjnie, przeciwłojotokowe i przeciwzapalne) 
  • Witaminę B1 (właściwości przeciwzapalne, rewitalizujące, przeciwłojotokowe, przyspieszające regenerację skóry) 
  • Witaminę B2 (właściwości przeciwzapalne, antyoksydacyjne, regulacja przemian komórkowych i procesów rogowacenia, utrzymanie właściwego pH skóry, przyśpieszona regeneracja uszkodzonego naskórka) 
  • Witaminę B3 (neutralizacja szkodliwego promieniowania UV, rozszerzenie naczyń krwionośnych, regulacja nawodnienia skóry) 
  • Witaminę B6 (właściwości przeciwzapalne, poprawa kolorytu i ukrwienia skóry, przyspieszenie syntezy kolagenu, zapobieganie starzeniu się skóry) 
  • Witaminę B12 (synteza melaniny, właściwa budowa głębszych warstw skóry) 
  • Kwas foliowy (przyspieszenie procesów regeneracyjnych, zwiększenie elastyczności skóry, wygładzenie zmarszczek, zmniejszenie działania UV 
  • Witaminę C (właściwości antyoksydacyjne) 
  • Kwas pantotenowy (wygładzenie i regeneracja skóry, zapobieganie jej pękaniu) 
  • Biotyna (właściwości przeciwzapalne, poprawa kolorytu skóry oraz jej nawodnienia) 

Krem z miodem posiada bardzo skromny skład, który jest oczywiście jego ogromnym atutem.
W środku znajdziemy: 

  • Petrolatum (wazelina) - substancja syntetyczna, otrzymywana z ropy naftowej. Uniemożliwia odparowywanie wody z naskórka, przez co nawilża, zmiękcza i natłuszcza. Wazelina wpływa także na konsystencję kosmetyku, nadając mu odpowiednią lepkość. Może jednak zapychać. 
  • Honey (miód) - tu się nie będę rozpisywać, gdyż wszystkie właściwości miodu wymieniłam Wam wyżej. 
  • Cetyl Alcohol (alkohol tłuszczowy) - tworzy na powierzchni skóry tzw. film, który zapobiega odparowaniu wody, przez co zmiękcza ją i wygładza. Może jednak zapychać. 
  • Cholesterol (cholesterol) - naturalny emulgator pozyskiwany m.in. z lanoliny. Cholesterol występuje naturalnie w ludzkim sebum oraz cemencie międzykomórkowym warstwy rogowej naskórka. Nawilża, zmiękcza i wygładza oraz ułatwia przenikanie innych składników aktywnych z kosmetyków w głąb skóry 


Krem z propolisem 

„Dzięki bogatej palecie naturalnych składników, krem z propolisem wykazuje bardzo korzystny wpływ na skórę. Zawarte w kremie substancje stymulują regeneracje komórek, działają silnie aseptycznie zapobiegając rozwojowi zakażeń bakteryjnych, wirusowych oraz grzybic. Ponadto wspomagają organizm w eliminacji toczących się procesów zapalnych i zakażeń. Stosowanie kremu propolisowego na uszkodzoną skórę, przyśpiesza okres odnowy oraz zapobiega bliznowaceniu. Dzięki właściwościom antyoksydacyjnym zapobiega starzeniu się komórek naskórka i głębszych partii skóry utrzymując jej zdrowy i młody wygląd na dłużej. Dodatkowo krem propolisowy zapobiega nadmiernemu rogowaceniu naskórka i zapobiega wysuszaniu skóry, dając uczucie miękkości i elastyczności. Regularne stosowanie kremu propolisowego poprawia i wyrównuje koloryt skóry oraz wygładza nierówności” - zapewnienia producenta. 


Kosmetyk został zamknięty w srebrnym metalowym opakowaniu o pojemności 50ml, które w środku zabezpieczono plastikową przykrywką. Krem posiada półtłustą konsystencję, dzięki której aplikacja jest bardzo łatwa i przyjemna Jego kolor jest natomiast o wiele ciemniejszy od kremu z miodem. Mogę go przyrównać do apetycznego sorbetu brzoskwiniowego. 


Krem z propolisem można stosować zarówno na dzień jak i na noc. Sprawdzi się on wyśmienicie do pielęgnacji skóry twarzy, szyi i dekoltu, jak i rąk. Producent zapewnia, że do jego wyprodukowania używa jedynie propolisu z własnej pasieki położonej na terenach cechujących się bardzo wysokim stopniem czystości środowiska. Przez to jest on całkowicie bezpieczny i mogą go używać nawet dzieci powyżej 3 roku życia. 


A teraz mała ciekawostka :) Wiedzieliście o tym, propolis jest substancją naturalną produkowaną głównie z żywic roślinnych i wydzieliny gruczołów pszczelich. Przez pszczoły jest on wykorzystywany jest jako środek dezynfekujący oraz substancja uszczelniająca. 

Propolis charakteryzuje się złożonym składem, w którym odnajdziemy blisko 300 aktywnych substancji składowych. Niektóre z nich znajdziecie poniżej: 

  • Flawony (właściwości antyoksydacyjne, przeciwzapalne, przeciwalergiczne, antymutagenne, wzmacniające kruche i słabe naczynia włosowate) 
  • Flawonole (właściwości antyoksydacyjne, przeciwzapalne, ochraniające przed szkodliwym działaniem promieniowania UV)
  • Flawonony (właściwości przeciwzapalne, przeciwstarzeniowe, ochronne)
  • Kwasy aromatyczne (właściwości antyoksydacyjne, przeciwbakteryjne, przeciwgrzybicze oraz ochraniające przed szkodliwym działaniem promieniowania UV) 
  • Estry aromatyczne (właściwości ochronne i regeneracyjne) 
  • Fenole (właściwości antyseptyczne i ochronne) 
  • Terpeny (właściwości odkażające, przeciwzapalne, rozgrzewające, przeciwbakteryjne oraz regeneracyjne) 
  • Seskwiterpeny (właściwości przeciwzapalne i rozkurczające) 
  • Steroidy (właściwości przeciwzapalne) 
  • Miedź (właściwości antyoksydacyjne i regeneracyjne) 
  • Żelazo (właściwości regeneracyjne) 
  • Cynk (właściwości antyoksydacyjne, przeciwzmarszczkowe, nawilżające, przyspieszające odnowę komórkową, poprawiające elastyczność i koloryt skóry) 
  • Wapń (właściwości przeciwzapalne, antyalergiczne, łagodzące oraz stymulujące regenerację komórkową) 
  • Magnez (właściwości przeciwzapalne, antymutagenne, regulujące procesy odnowy komórkowej oraz zapobiegające nadmiernemu rogowaceniu naskórka) 
  • Potas (właściwości antyseptyczne, grzybobójcze, bakteriobójcze, łagodzące, nawilżające, przywracające prawidłowe pH i wyrównujące koloryt skóry) 

A tutaj macie skład krem z propolisem.
Tak jak w przypadku poprzednika, jest on bardzo króciutki:

  • Petrolatum (wazelina) - substancja syntetyczna, otrzymywana z ropy naftowej. Uniemożliwia odparowywanie wody z naskórka, przez co nawilża, zmiękcza i natłuszcza. Wazelina wpływa także na konsystencję kosmetyku, nadając mu odpowiednią lepkość. Może jednak zapychać. 
  • Propolis Extract (ekstrakt z propolisu) - właściwości propolisu znajdziecie troszkę wyżej :) 
  • Cetyl Alcohol (alkohol tłuszczowy) - tworzy na powierzchni skóry tzw. film, który zapobiega odparowaniu wody, przez co zmiękcza ją i wygładza. Może jednak zapychać. 
  • Cholesterol (cholesterol) - naturalny emulgator pozyskiwany m.in. z lanoliny. Cholesterol występuje naturalnie w ludzkim sebum oraz cemencie międzykomórkowym warstwy rogowej naskórka. Nawilża, zmiękcza i wygładza oraz ułatwia przenikanie innych składników aktywnych z kosmetyków w głąb skóry 


Krem z woskiem pszczelim 

To już ostatni kosmetyk, którego sylwetkę chciałabym Wam dziś przybliżyć. Na początek krótka informacja ze strony producenta: „krem z woskiem pszczelim idealnie nawilża i natłuszcza suchą skórę. Wpływa on również bardzo korzystnie na regenerację skóry zniszczonej i popękanej oraz intensywnie pielęgnuje i stymuluje odnowę zniszczonego naskórka. Dzięki niemu skóra odzyskuje miękkość, elastyczność oraz zdrowy wygląd. Krem polecany jest również do stosowania jako produkt ochronny. Idealnie zabezpiecza skórę przed szkodliwym działaniem warunków atmosferycznych takich jak mróz i wiatr.” 


Krem znajduje się w szklanym kwadratowym słoiczku, zakręcanym czarną nakrętką. Po jej uchyleniu naszym oczom ukazuje się taka sama plastikowa wkładka, jak u pozostałych kremów. Jeśli chodzi o konsystencję samego kremu to jest ona bardziej tłusta od poprzednich. Nie ma się jednak co dziwić, bowiem już sama nazwa na wieczku kremu wskazuje, z jakim produktem mamy do czynienia. Na stronie producenta wyczytałam, że kosmetyk może zawierać w sobie naturalne grudki wosku, jednak jak na razie na żadną się jeszcze nie nadziałam. Z drugiej jednak strony konsystencja tego produktu jest bardziej zbita i mniej luźna niż w przypadku kremu z modem i propolisem. 


Krem z woskiem pszczelim mogą stosować osoby o każdym typie skóry, jednak najlepiej sprawdzi się u posiadaczy suchej i mieszanej cery. Ze względu na to, że produkt jest znacznie bardziej tłusty od wymienionych wyżej produktów, stosuję go głównie na noc. Rano nie mam niestety zbyt wiele czasu na to aby poczekać, aż całkowicie się wchłonie. Krem stosuję nie tylko na twarz, ale i pozostałe części ciała, szczególnie te najbardziej przesuszone, które wymagają natychmiastowej regeneracji. Muszę przyznać, że kosmetyk znakomicie nawilża odwodnioną skórę i wyrównuje jej koloryt. Po przebudzeniu skóra jest jędrna i przygotowana do nałożenia make-upu. Krem z woskiem cenię sobie jeszcze z jednego ważnego powodu. Dzięki niemu udało mi się wyleczyć skórę nóg mojego micha, który od czasu do czasu zmaga się z zapaleniem mieszków włosowym na tym właśnie obszarze ciała. Po zastosowaniu kremu już po kilku dniach przestały pojawiać się u niego nowe zmiany, a ślady po tych starych zaczęły znikać. Ta kuracja kosztowała mnie prawie cały słoiczek kremu, ale i tak uważam, że warto było :) 


I jeszcze klika słów o głównym składniku tego kremu, czyli pszczelim wosku. Wosk pozyskiwany jest z zasklepów miodowych podczas procesu miodobrania dzięki temu otrzymujemy produkt o najwyższym stopniu czystości i najlepszych właściwości pielęgnujących oraz regenerujących. 

Wosk posiada w sobie cenne składniki, które z kolei mają dobroczynny wpływ na skórę.
Do najważniejszych należą: 

  • Estry i beta - karoten (właściwości przeciwzapalne i regenerujące) 
  • Skwalen (właściwości przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze, antyoksydacyjne) 
  • Flawonoidy (właściwości przeciwzapalnie, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze) 
  • Witamina A (właściwości regeneracyjne) 
  • Kwasy: palmitynowy, walerianowy, melisowy, masłowy, octowy (właściwości ochronne i rewitalizujące) 

A tak oto przedstawia się pełny skład kosmetyku:

  • Petrolatum (wazelina) - substancja syntetyczna, otrzymywana z ropy naftowej. Uniemożliwia odparowywanie wody z naskórka, przez co nawilża, zmiękcza i natłuszcza. Wazelina wpływa także na konsystencję kosmetyku, nadając mu odpowiednią lepkość. Może jednak zapychać. 
  • Beeswax (wosk pszczeli) - informacje o wpływie tej substancji na skórę oraz jej krótką charakterystykę znajdziecie wyżej. 
  • Cetyl Alcohol (alkohol tłuszczowy) - tworzy na powierzchni skóry tzw. film, który zapobiega odparowaniu wody, przez co zmiękcza ją i wygładza. Może jednak zapychać. 
  • Cholesterol (cholesterol) - naturalny emulgator pozyskiwany m.in. z lanoliny. Cholesterol występuje naturalnie w ludzkim sebum oraz cemencie międzykomórkowym warstwy rogowej naskórka. Nawilża, zmiękcza i wygładza oraz ułatwia przenikanie innych składników aktywnych z kosmetyków w głąb skóry. 



Opinia końcowa 

Ogólnie jestem bardzo zadowolona z możliwości przetestowania wszystkich trzech kremów i jeśli miałabym dokonać wyboru i zdecydować się tylko na jeden to powiem Wam szczerze, że miałabym dość duży problem. Mimo, iż każdy z produktów posiada podobny skład oraz właściwości, to tak naprawdę wiele je różni i każdy z nich znalazł u mnie inne zastosowanie. Jedyne do czego mogę się przyczepić to trochę zapychający skład. Ostatnio pojawiło się u mnie kilka zaskórników zamkniętych, ale nie jestem w stanie stwierdzić czy to zasługa tych kremów, bowiem w sezonie wiosennym zawsze mam problemy z cerą. Podskórniaków chyba nikt nie lubi, ale jeśli ja miałabym wybierać między dwoma produktami, gdzie pierwszy rewelacyjnie nawilża i regeneruje skórę ale tworzy przy tym grudki, a drugi nie wpływa na powstanie zaskórników ale i nie działa, to i tak zapewne sięgnęłabym po ten pierwszy. 


A co Wy sądzicie o kosmetykach na bazie pszczelich składników?
Stosujecie je, czy też wolicie produkty z drogeryjnej półki?
Czekam na Wasze komentarze :)
Jak wygląda współpraca z markami kosmetycznymi? Trudne początki, barter, rosnące wymagania i wszystko to, o czym być może nie wiecie, a wiedzieć powinniście

Jak wygląda współpraca z markami kosmetycznymi? Trudne początki, barter, rosnące wymagania i wszystko to, o czym być może nie wiecie, a wiedzieć powinniście

W blogosferze funkcjonuję już od ponad 2 lat. Czas leci tak szybko a ja odnoszę wrażenie, że decyzję o „robieniu Internetów” podjęłam stosunkowo niedawno. Wciąż wspominam tą noc i rozmyślania do białego rana o tym, jak będzie wyglądał mój blog, o czym będę pisała i przede wszystkim - jaką nadam mu nazwę.

Trudne początki

Od czasów powstania bloga poddałam recenzji masę kosmetyków (nie tylko naturalnych) oraz innych produktów. Większość z nich zakupiłam sama, za swoje ciężko zarobione pieniądze. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wśród osób nie związanych z blogosferą istnieje mylne przekonanie, że blogerzy mają życie usłane różami i każdego dnia są zasypywani masą różnorodnych produktów. Nie mam zielonego pojęcia skąd wziął się ten mit i kto jest jego twórcą. Z pewnością nie jest to jednak żaden z blogerów bo ci doskonale wiedzą, że złapanie dobrej współpracy wcale do prostych nie należy. Takie osoby jak ja są tego najlepszym przykładem. 



Nie należę do osób wyalienowanych i mało komunikatywnych, dlatego teoretycznie mówiąc, nie powinnam mieć problemów z nawiązaniem współpracy, nawet z wielkimi kosmetycznymi koncernami. Ze względu na treści poruszane przeze mnie na blogu (chodzi tu konkretnie o rozszyfrowywanie składów INCI), wiele firm trzyma się ode mnie z daleka. Najwyraźniej wolą one utwierdzać zarówno siebie jak i potencjalnych klientów, że sprzedają całkowicie bezpieczne produkty.

Współpraca blogerska - czego w niej nie lubię?

Jeśli tak jak i ja prowadzisz bloga, z pewnością nie raz otrzymałeś na meila z propozycją nawiązania współpracy. Niektóre z nich są oczywiście godne uwagi, ale większość i tak trafia do kosza. Dlaczego?

Spora część firm traktuje blogerów po macoszemu, oferując im współpracę na niekorzystnych (czasami nawet śmiesznych) warunkach. Nie wiem, czy nie zdają sobie one sprawy z tego, że prowadzenie bloga to także praca, czy też zwyczajnie chcą na nas (blogerach) zaoszczędzić, wymigując się cięciami kosztów na działania marketingowe. Dlaczego wspomniałam o tym, że prowadzenie bloga to praca? Przygotowanie tekstu do publikacji, zrobienie dobrych zdjęć i ich obróbka zajmują przecież sporo czasu. Jeśli tak jak i ja pracujesz w pełnym wymiarze godzin i dodatkowo prowadzisz bloga, to masz go już pewnie tyle co nic. A teraz pomyśl przez chwilę i znajdź odpowiedź na pytanie: ile pieniędzy musiałaby przeznaczyć każda z firm, jeśli chciałaby zlecić stworzenie profesjonalnych recenzji o oferowanych przez siebie produktach? Dużo prawda? Dlaczego zatem masz poświęcać swój czas i tworzyć wpisy, które zostaną wynagrodzone np. próbkami kosmetyków? Za darmo nikt pracować przecież nie chce.

Blogerze, znaj swoją wartość!

Niedawno otrzymałam meila z zapytaniem, czy w ramach współpracy barterowej podjęłabym się napisania obszernego tekstu o kosmetykach naturalnych. W odpowiedzi na moją wiadomość dotyczącą szczegółów tej współpracy dowiedziałam się, że firma zaoferuje mi pakiet próbek swoich trzech flagowych produktów. Serio? Rozumiem, że blogerzy są traktowani jako źródło taniej promocji, ale proponowanie takiej współpracy to już zwyczajna przesada. Nie zamierzam jednak wspominać, co za marka wyszła z taką propozycją, gdyż nie chcę jej zwyczajnie ośmieszać. 



Inna kwestia - firma wysyła blogerowi próbki kosmetyków, na których to podstawie ma on napisać recenzję. Jak jednak stworzyć wpis o produkcie, którego użyło się zaledwie raz, bądź dwa? Dla mnie jest to nierealne. Aby poznać dany kosmetyk trzeba go przecież odpowiednio przetestować. W moim przypadku testy trwają minimum dwa tygodnie. To najbardziej optymalny czas na to, aby zaznajomić się z danym produktem i przekonać się, jaki ma on wpływ na moją skórę. Jednorazowa próbka mi tego nie zapewni.

Odnoszę wrażenie, że firmy kosmetyczne traktują w taki sposób blogerów, bo ci sami dają im na to przyzwolenie. Nie raz trafiłam na blogi, których autorzy prezentowali swoim czytelnikom próbki kosmetyków. Jeśli nawet kilka osób zgodzi się na tą formę współpracy, to dla marek jest to już sygnał, że bloger - żebrak jest w stanie zrobić wszystko, aby otrzymać od nich próbkowego gifta. Nie wstydzą się więc i innym zaproponować podobną współpracę. Myślę, że to właśnie przez takie zachowanie niektórych blogerów utarło się przekonanie, że jesteśmy tani i zgodzimy się na wszystko, a już sam kontakt z daną marką powinien być dla nas zaszczytem. Jeśli kiedykolwiek otrzymacie podobną propozycję współpracy to odpowiedzcie sobie na pytanie: czy praca za darmo jest jakimś zaszczytem? Zapewniam Was, że dojdziecie do takiego samego wniosku co ja a mianowicie, że nie jest to żadne wyróżnienie, a zwyczajny brak szacunku.

Odmawiać, czy nie odmawiać? Oto jest pytanie...

Jeśli otrzymasz wiadomość z zapytaniem o współpracę koniecznie dopytaj, jak wyglądają jej warunki i przedstaw wyraźnie swoje oczekiwania. Jeśli jest to barter, nie zgadzaj się na wszystko, co Ci zaproponują. Negocjuj, negocjuj i raz jeszcze negocjuj - nie masz przecież nic do stracenia. Lepiej przecież zrezygnować na samym wstępie, niż później się rozczarować. Pamiętaj też o swoich czytelnikach, którzy mogą w pewnym momencie stwierdzić, że jesteś łasy na prezenty i zgadzasz się na wszystko jak leci. Współpracę podejmuj zatem rozważnie i nie rzucaj się na pierwsze lepsze kosmetyki. Twój blog jest Twoją wizytówką - pamiętaj o tym. 



Większość firm, z którymi współpracowałam do tej pory w ramach barteru, przekazywała mi swoje produkty na zasadzie zaufania, co zawsze niezmiernie mnie cieszyło. Pozostali proponowali umowę lub innego rodzaju zabezpieczenie, np. protokół z otrzymania kosmetyków, który podpisywałam, skanowałam i odsyłałam. Każdy zabezpiecza się jak umie i nie neguję tego. Jeśli i Tobie zaproponują podobną umowę, przeczytaj ją dokładnie (najlepiej 2-3 razy), zanim cokolwiek podpiszesz. Jeśli nie jesteś w stanie spełnić wymagań w niej zawartej, po prostu zrezygnuj. Dzięki temu zaoszczędzisz sobie niepotrzebnych problemów oraz nerwów. 

Niektóre firmy stosują jeszcze jedną taktykę - proszą blogera o przesłanie do siebie gotowego tekstu przed jego publikacją. Osobiście podchodzę do tego na dwa razy. Z jednej strony to wartościowa opcja, bowiem pozwala na dopasowanie tekstu do konkretnych wymagań zleceniodawcy. Z drugiej jednak strony blogerzy uważają się za niezależnych twórców i nie do końca lubią, kiedy ktoś inny ingeruje w to, co właśnie napisali. O ile drobne poprawki jestem w stanie zaakceptować, to już poprawianie całego tekstu nie wchodzi w ogóle w grę.

Cukru? Dzięki, nie słodzę!

Otrzymałeś od firmy kosmetyk i co dalej? Oczywiście zabierasz się za jego testowanie. Poddajesz go skrupulatnej ocenie, badasz jego wpływ na Twoją skórę i po jakimś czasie zaczynasz tworzyć recenzję. Bogu dzięki, jeśli dany produkt spełnił Twoje oczekiwania. Co jednak zrobić, kiedy tak się nie stało?

Wiele firm zabezpiecza się na taką ewentualność i zaznacza, że w przypadku kiedy kosmetyk nie przypadnie blogerowi do gustu, odstępujecie od umowy, a Ty nie musisz pisać już o nim notki. Mnie zdarzyło się to na szczęście tylko jeden jedyny raz :)

Inna kwestia - mimo swojej antypatii stworzyłeś post i umieściłeś go na blogu, a firma od której otrzymałeś dany kosmetyk zażądała jego usunięcia. Tak też niestety może się zdążyć mimo, że przecież każdy produkt ma jakieś wady, a Ty masz prawo mieć o nim właśnie takie, a nie inne zdanie. Osobiście nie spotkałam się jeszcze z taką sytuacją ale znam blogerki, które niestety musiały przez to przejść. Nie ma jednoznacznej reguły na to, jak postąpić w takiej sytuacji. Wszystko zależy od tego, jakich argumentów użyje ta druga strona. Pamiętaj jednak o tym, ile czasu i energii poświeciłeś na to, aby napisać swoją recenzję i niech to się stanie Twoim kluczowym argumentem podczas konwersacji. 




Bez względu na to, czy dany produkt spełnił Twoje oczekiwania czy też nie - wspomnij o tym w recenzji. Nie lukruj i nie naciągaj faktów tylko dlatego, że dostałeś coś od danej marki. Dzięki temu będziesz mógł spokojnie spać i unikniesz głosu sumienia, który będzie Ci podpowiadał, że jesteś wyjątkowo nieszczery w stosunku do swoich czytelników. Pamiętaj też, że kłamstwo ma krótkie nogi i prawda wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Pamiętaj też, że większość firm czyta wpisy blogera, zanim zdecyduje się zaproponować mu współpracę. Przekonałam się o tym stosunkowo niedawno, kiedy w sytuacji dopinania współpracy na ostatni guzik otrzymałam meilem zapytanie, czy nie postąpię z daną firmą tak samo jak z Arbonne. Do współpracy oczywiście doszło, ale cała ta sytuacja dała mi sporo do myślenia. 

Mam nadzieję, że udało mi się przekazać wszystkie swoje sugestie w miarę przejrzysty sposób i, że jakaś cześć z Was posłuży się nimi podczas podejmowania pierwszej, bądź też kolejnej współpracy. Dajcie mi znać, jakie macie doświadczenia z firmami i jak postępujecie w trudnych przypadkach.

Miłego dnia Kochani :*
Odgrzewane kotlety, czyli moje spojrzenie na TAG: "Bez czego nie ruszę się z domu"

Odgrzewane kotlety, czyli moje spojrzenie na TAG: "Bez czego nie ruszę się z domu"

Jakiś czas temu za sprawą Pauli z bloga Rudy Trampek zgodziłam się (nie do końca świadomie) na stworzenie wpisu o nieco innej tematyce. Nie będzie więc w nim ani typowej prezentacji kosmetyków, ani szczegółowej analizy ich składów - czyli tego wszystkiego, do czego zdążyłam Was już przyzwyczaić.

Paula wpadła na pomysł, aby wskrzesić stary i znany wszystkim już tag pn.: „bez czego nie ruszę się z domu”. Początkowo podchodziłam do tego tematu sceptycznie. Jestem strasznie oporna na zmiany i nie lubię robić czegoś, do czego nie jestem do końca przekonana. Rudzielec (już tylko z nazwy - aktualnie zafarbowany na blond) tak długo wiercił mi jednak dziurę w brzuchu, że ostatecznie przyznałam mu rację. Stanęło na tym, że opublikujemy na swoich blogach wpis pn: „trzy rzeczy, bez których nie wyjdę do ludzi” (coś w ten deseń). Ja standardowo miałam się skupić na produktach typowo kosmetycznych. Ona z kolei na wszystkich tych, które z kosmetyką nie mają zbyt wiele wspólnego. Takie było nasze pierwotne założenie i tego miałyśmy się trzymać, jak rzep przysłowiowego ogona psiego. 
Realizacja tego planu okazała się dla mnie trudniejsza niż przypuszczałam. Trudno jest zdecydować, bez czego tak naprawdę nie jestem w stanie się obyć będąc poza domem, skoro cała moja torebka wypełniona jest masą różnorodnych pierdółek. Dodam jeszcze, że znikomy procent z nich stanowią produkty kosmetyczne. Ruszyłam jednak głową i olśniło mnie, że są przecież takie momenty w moim życiu, w którym otwieram torebkę i widzę w jej środku jedynie kosmetyki.  
Tak oto powstały dwie wersje tagu: standardowa oraz na wielkie wyjścia.

Bez czego nie ruszam się z domu - wersja standardowa
Do wykonania codziennego makijażu wybieram tylko takie produkty, które wytrzymują na mojej skórze do kilku godzin, bez konieczności zabawiania się w jakiekolwiek poprawki. Zresztą i tak nie znalazłabym na to ani czasu, ani chęci. Dzięki takiemu rozwiązaniu moja torebka staje się o niebo lżejsza a ja mam miejsce na to, aby zmieścić w niej inne - bardziej potrzebniejsze rzeczy. Sytuacja ta służy również moim kosmetykom, które bezstresowo spędzają sobie czas w domowym zaciszu i nie muszą walczyć miedzy sobą o zajęcie jak najlepszego miejsca w torebuni. Nie wspomnę już o tym, że ich facjaty nie ocierają się o siebie i nie niszczeją :) 

Co zatem zabieram ze sobą po wyjściu do pracy, na zakupy lub trening

Pierwsza i zarazem najważniejsza rzecz to telefon i słuchawki. Nie da się ukryć, że bez tego zestawu nie umiem poprawnie funkcjonować. Z racji tego, że w ostatnim czasie przestawiłam swój organizm na większą aktywność, to bardzo mi się on przydaje. Zresztą nie wyobrażam sobie, by 15 minut dreptać po pracy do domu w absolutnej ciszy. A tak puszczam sobie swoje ulubione kawałki lub odsłuchuję vlogi, których po przyjściu do domu nie miałabym okazji obejrzeć. 
Przy okazji możecie przekonać się, czego aktualnie słucham:)
Z domu nie ruszam się tez bez portfela choć nie ukrywam, że od czasu do czasu przez pośpiech, zdarza się o nim zapomnieć. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy kiedy rano stwierdzę, że wyjdę z inną torebką i na szybko przepakowuję jej zawartość do tej drugiej, albo w dniu poprzednim wyskoczę z samym portfelem do kiosku i po przyjściu do domu rzucam go w kąt, zamiast odłożyć w odpowiednie miejsce.
 
Moje dwa ukochane modele: całoroczny od Stradivariusa i letni od Oriflame.
Kolejna rzecz to papierosy… tak wiem - miałam nie palić i nie paliłam (dwa tygodnie) i na tym się skończyło. Mam słaba silną wolę. Myślę, że to nie wymaga szerszego komentarza z mojej strony :)
 
Generalnie w mojej torebce znajdziecie jeszcze masę innych drobiazgów, jak chociażby klucze, plastry na otarcia, rajstopowe skarpetki, gumki do włosów, długopisy, śniadanie, owoce (głównie jabłka Champion) oraz małą butelkę niegazowanej wody. Gdybym miała wymienić je wszystkie, to z pewnoscią zajęło by mi to sporo czasu i miejsca. Założenie było jednak takie, że mamy się skupić na trzech najważniejszych rzeczach i tego się trzymam :)
 
Jeśli kiedyś natkniecie się przypadkiem tą uroczą świnkę z pękiem kluczy to już będziecie wiedzieli, komu ją zwrócić :)
Bez czego nie ruszam się z domu - wersja na wielkie wyjścia 
Skład torebki przygotowanej ma wielkie wyjście zależy od jej… wielkości oraz charakteru imprezy. Po pierwsze - w małą kopertówkę nie da się wcisnąć wszystkiego. Po drugie - na zwykłą potańcówę nie zabieram aż tylu kosmetyków, co na np. wesele.

Moja torebka przygotowana na wielkie wyjścia musi jednak obowiązkowo zawierać podkład mineralny, pędzel do jego nakładania, róż do policzków, tusz do rzęs oraz szminkę.

Podkład mineralny to dla mnie absolutny must have. Wiem, że trzeba targać za nim pędzel kabuki ale zauważcie, że w przypadku płynnych produktów, także musicie zabrać za sobą akcesoria do ich nakładania. O ile w przypadku pierwszej aplikacji możecie posłużyć się palcami, to już podczas drobnych poprawek lepiej sięgnąć po gąbeczkę. No chyba, że jesteście tak wprawione, że poradzicie sobie bez niej. Ja odnoszę wrażenie, że powtórne nakładanie płynnego podkładu palcami niezbyt dobrze wpływa na mój make-up. 
Lily Lolo, Anabelle Minerals i Zoeva - trio idealne.
Nad różem do policzków oraz tuszem do rzęs rozwodzić się nie będę. Skupię się natomiast na ostatniej rzeczy z listy, a mianowicie szmince. 
Do niedawna byłam zwolenniczką błyszczyków, a szminki omijałam szerokim łukiem. Teraz role się odwróciły i to po pomadki sięgam znacznie chętniej. Nie lubię jednak tych tradycyjnie wykręcanych, które nie wiedzieć czemu, strasznie mnie irytują. Zamiast tego wolę postawić na paletkę składającą się z kilku odcieni oraz poręcznego lusterka. To znacznie ułatwia życie i pozwala dokonać poprawek w każdym miejscu, niekoniecznie w łazience, do której chwilami bardzo trudno się dopchać. 
Oczywiście posiadam w tej kategorii swojego ulubieńca i jest nim Sleek Lip 4 Palette. Aktualnie posiadam dwie paletki i jestem z nim bardzo zadowolona. Zresztą, Ci z Was, którzy bywają ze mną na Instagramie mogli się niedawno przekonać (dokładnie 10 kwietnia) jak wygląda moja kolekcja kosmetyków tej marki :)

Na wielkie wyjścia zabieram ze sobą jeszcze jedną ważną rzecz, a mianowicie szpilki. Bez nich nie wyobrażam sobie ani rodzinnego spotkania przy stole, ani potańcówki. Jak na prawdziwą butohpoliczkę przystało, posiadam blisko 80 sztuk. Dokładnej liczby Wam nie podam, gdyż nie chce mi się liczyć :) Moje buty trzymam aktualnie pod łóżkiem, bo nigdzie indziej nie ma dla nich miejsca. Marzy mi się jednak taka wielka garderoba jak w reklamie piwa Heineken, która pomieściłaby wszystkie moje perełki. Może kiedyś się doczekam :) 
W moim łóżku królują: Atmosphere, New Look, Zara oraz Stradivarius :)
A bez czego Wy nie ruszacie się z domu?


Jestem bardzo ciekawa Waszych komentarzy :)
Copyright © 2018 Toksyczna kosmetyczka